Niech Was nie zmyli tytuł tego wpisu. Dzisiejszy dzień obfitował bowiem w wiele atrakcji. Również tych ponadprogramowych. Ale decyzją zdecydowanej większości naszej grupy The Oscar goes to Wat Rong Khun! Biała Świątynia zrobiła oszałamiające wrażenie absolutnie na wszystkich! Zanim jednak znalazła się na mapie naszej wyprawy, bardzo długo musieliśmy wiercić dziurę w Marty brzuchu, by ją zobaczyć. Jeśli mnie pamięć nie myli, pierwsze podejście zrobiliśmy jeszcze na lotnisku. Nie mam absolutnie bladego pojęcia, dlaczego to cacko nie znajduje się w oficjalnym programie zwiedzania, tym bardziej, że leży praktycznie po drodze z Chaing Rai, do Chiang Mai?? Być może wspominane już przeze mnie tęgie głowy z kwatery głównej Rainbow Tours w Łodzi układają program zwiedzania na podstawie przewodników, a o Wat Rong Khun nawet wzmianki w nich nie ma, bo wciąż jest jeszcze placem budowy. Być może jest za współczesna, jak na Baśniową Tajlandię. A być może to tzw. chłit marketingowy – dajemy Wam więcej, niż przewiduje program. Wybierzcie Nas! Nas wybierzcie na następny swój urlop! Dobra. Żarty na bok. Wybiła 6.00, a więc czas na pobudkę.
Golden Pine Resort opuszczamy z żalem. W perspektywie mamy 2 noce w Chiang Mai, a następnie kuszetki w drodze do Bangkoku. O ile standard kolejnego hotelu wciąż pozostaje niewiadomą (nie oszukujmy się, dorównać ananasowemu ośrodkowi byłoby niezwykle ciężko), noc w pociągu z pewnością będzie pełna wrażeń… No nic. Następne luksusy dopiero w części pobytowej w Pattayi. Zaciskamy zęby walizki i możemy ruszać.
A ruszyliśmy, nie da się ukryć, z przytupem! Pół godziny po pobudce hotelową restaurację zalała żółta fala polskich turystów. O ile inna grupa (Japończycy? Chińczycy?) nie zwróciła na to większej uwagi, bowiem Azjaci w większości podróżują jednakowo ubrani, to już obsługa ośrodka i oczywiście Pui od początku zrozumieli, co jest grane.
Dziś jest 5 dzień grudnia. Największe, narodowe święto Tajlandii. Dzień Ojca, czyli urodziny Jego Wspaniałości, Wielkiego Pana, Siły Ziemi, Nieporównywalnej Mocy, Syna Mahidola, Potomka Boga Wisznu, Wielkiego Króla Syjamu, Jego Królewskości, Wspaniałej Ochrony, Króla Ramy IX, Bhumibola Adulyadeja. Dokładnie 85 urodziny. Piękny wiek.
Choć czasami wygląda to tak komicznie, jak w Korei Północnej, Król Adulyadej cieszy się olbrzymią, szczerą sympatią swych poddanych. Gdy był młodszy, a tron dzierży od ponad 66 lat (koronacja nastąpiła w wieku niespełna lat 19) często podróżował w najdalsze zakątki kraju, starając się poznać problemy Tajów. Uważany jest za ojca narodu, stojącego na straży tradycji i demokracji. Jest najdłużej urzędującą i najbogatszą głową państwa na Świecie.
Urodził się w 1927 roku w Cambridge, w Stanach Zjednoczonych. 5 grudnia tamtego roku wypadł w poniedziałek. Zgodnie z tajską astrologią (opartą w dużej mierze na wpływach hinduskich), każdemu dniu tygodnia przypisywany jest pewien kolor. Poniedziałek ma w Tajlandii kolor żółty, przez co wszystko, co z monarchą związane, w tym królewska flaga jest żywo żółta. Jak nietrudno się domyślić, barwa ta dominuje w dniu uroczystości rocznicowych. Tajowie ozdabiają nią wszystko, co się da. Nie wyłączając swych domów, samochodów, czy nawet ciał.
Zatem gdy gromadnie pojawiliśmy się na sali restauracyjnej ubrani jak jeden mąż w żółte, kupione jeszcze w Birmie koszulki, na twarzach kelnerów pojawił się uśmiech zachwytu, a w oczach Pui łzy wzruszenia. Zdaje się, że uknuty kilka dni temu plan wypalił. Miał to być jedynie ukłon w stronę Pui, któremu chcieliśmy zrobić drobną przyjemność, a wyszło jak zawsze, gdy Polacy biorą się za jakąś zorganizowaną akcję – szacunek i podziw ze strony wszystkich spotkanych dziś Tajów. F*ck yeah!
[nggallery id=49]
Śniadanie, papieros, buzi buzi z obsługą, pamiątkowa fotka przed wejściem do ośrodka i jesteśmy gotowi na dalszą drogę. Zbliżamy się do półmetka naszej wyprawy, a więc pomału wracamy na południe kraju.
Wat Rong Khun, czyli Biała Świątynia
O tym, co nas za chwilę miało spotkać, wiedzieliśmy od wczoraj. Nie wiem, czy Marta wysłuchała naszego przynudzania o Białej Świątynie dla nomen omen świętego spokoju, czy od samego początku wiedziała, że tam zawitamy, czy może rzeczywiście wizyta w niej obarczona jest wieloma czynnikami (z punktualnością grupy i chęcią poznawania Krainy Uśmiechu na czele). W każdym razie warunek był taki: jeśli podamy prawidłową, tajską nazwę Białej Świątyni, w nagrodę ją odwiedzimy. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że wydany w 2002 roku przewodnik National Geographic o Tajlandii słowem o tej świątyni nie wspominał. Konsternacja. Zaniepokojenie. Strach w oczach. I olśnienie. Od czego mamy największe dobrodziejstwo przełomu wieków? 30 sekund później na ekranie mojego telefonu, napisane wielką pogrubioną czcionką świeciły się trzy słowa: Wat Rong Khun. Mamy Cię!
Pierwszy raz Wat Rong Khun zobaczyliśmy jakieś 2 lata przed naszą wizytą w Tajlandii na zdjęciach koleżanki. Od razu znalazła się na liście must-see i nie znikała sprzed moich oczu, gdy tylko słyszałem słowo Tajlandia. Nie muszę więc nawet starać się obrazować mojego zdumienia, gdy wczytywałem się w programy wycieczek objazdowych po Tajlandii, będących w ofertach różnych biur podróży. Jak to możliwe, że NIKT!!! nie zawozi swoich turystów w to miejsce? Na szczęście nasi przewodnicy oprócz kontraktów, mają też powołanie. Uff…
Budowla, choć położona na nie małym kawałku ziemi, jak na świątynię przystało jest miejscem dość mistycznym. Dodając do tego jej oszałamiające piękno i bliskość jednej z główniejszych dróg północy kraju, obecność turystów wielu nacji nie może nikogo dziwić. Parafrazując nieco znany i lubiany dowcip, już na parkingu, niczym pod największym wodospadem świata słychać reakcje zachwyconych turystów pielgrzymów:
– Oooh my God! It’s wonderfuuuuul!
– Main Gott! Das ist wuuuuunderbar!
– Gospodin! Eto priekrasnoooojeee!
– O k*rwa, ja pierd******leeee!
Mówi się, że zdjęcia nie oddają piękna fotografowanych obiektów. Dobrze mówią. Wódki im polać! Szczęki nam opadły jeszcze w autokarze. I zbieraliśmy je długo po odjechaniu w dalszą drogę.
Wręcz oślepiająca biel kompleksu świątynnego ma odzwierciedlać czystość Buddy, a ukryte w elewacji, błyszcząc niezwykle w słońcu kawałki szkła i luster symbolizować jego mądrość rozświetlającą całą ziemię i wszechświat. Generalnie Biała Świątynia opiera się na głębokiej symbolice. Przy wejściu widać wiszące na drzewach głowy ludzi nieuczciwych. A wśród nich prawdziwych świń. Dalej przestroga dla alkoholików i palaczy. No i pierwsze ostrzeżenie, że nie wszystko będzie tu normalne: wystająca z ziemi figura Obcego z filmu „Alien vs Predator”. Aby dostać się do głównej części kompleksu trzeba przejść przez most. Ten element ma z kolei symbolizować cykl przejścia od momentu narodzin do wstąpienia do domu Buddy. Mały półokrąg przed mostkiem to świat ludzi, a duży okrąg z kłami to usta demona Rahu. Generalnie jest to więc wyobrażenie piekła i cierpienia. Wokół wiele dłoni tworzących oczko wodne, a wśród nich jedna z pomalowanym na czerwono paznokciem w znanym na całym świecie geście serdecznego pozdrowienia.
Niestety. Wewnątrz nie można robić zdjęć. A szkoda. Bo czegoś takiego w życiu nie widziałem. Frontowa ściana przedstawia wielki namalowany wizerunek Buddy. Przed nim stoi biała figura, a jeszcze przed nim ostatnie wcielenie Buddy w postaci złotego posągu. Na pierwszym planie medytujący Mnich. Jego figura jest tak realistyczna, że w pierwszej chwili myślałem, że to żywy człowiek. Nawet czasem mruga! Boczne i tylne ściany to już zupełnie inna bajka. Zdobią je malunki przedstawiające złe i dobre aspekty współczesnego świata. Są więc bohaterowie filmów, w tym Neo z Matrixa, Supermana czy Kung Fu Panda, jest Michael Jackson, Elvis, a nawet Angry Birds! Jest dystrybutor z paliwem, blokowiska, rakiety, piramidy, wulkany, a wśród nich motyw ataku na WTC. Kicz? Może. A może wreszcie coś z głębokim przesłaniem?
Jakość nagrania nie powala. W dziedzinie spy video stawiam swoje pierwsze kroki…
Budowa kompleksu pałacowo-świątynnego rozpoczęła się w 1997 r. i trwa do dnia dzisiejszego. Zgodnie z przewidywaniami zostanie zakończona w perspektywie kolejnych 60-70 lat. Jego twórcą jest światowej sławy tajski architekt Chalermdai Khotsitpipat. Urodził się w prowincji Chiang Rai, a więc tworzy u siebie. Jest artystą cenionym na świecie, do tego stopnia, że zaczęto nazywa się go tajskim Gaudim. Ponieważ, podobnie jak Gaudi raczej nie dożyje finalizacji swego projektu, więcej czasu niż na prace nad obiektem poświęca na wychowywanie swoich uczniów, którzy będą mieli za zadanie dokończenie dzieła mistrza.
Zgodnie z zamysłem artysty cały kompleks składa się z kilku budynków: ubosot (kaplica, w której buddyści się modlą), hol zawierający relikwie Buddy, hol z wyobrażeniami Buddy, hol w którym będą wygłaszane kazania, hol służący kontemplacji, cela mnichów, galeria sztuki oraz… mocno wyróżniająca się na tle śnieżnobiałych budynków złota toaleta. W Galerii Sztuki zgromadzono kolekcję dzieł Khotsitpipata, dzięki czemu można poznać wcześniejszą twórczością ojca Wat Rong Khun.
Sam projektant często osobiście pełni rolę strażnika swego dzieła napominając zbyt rozentuzjazmowanych turystów, że znajdują się na terenie świątyni. Podobno jest tu często widywany. My nie mieliśmy niestety tego szczęścia, by poznać go osobiście. Na otarcie łez pozostały jedynie fotografie z makietą artysty. Na bezrybiu… Więcej szczęścia miała Marta, która podczas swojej poprzedniej wizyty w tym miejscu poznała Chalermdaia Khotsitpipata osobiście.
[nggallery id=50]
Czas w dobrym towarzystwie i pięknych okolicznościach przyrody architektury płynie nadspodziewanie szybko. Po raz pierwszy z żalem ruszyliśmy w dalszą drogę. Czas nagli. Co prawda przed nami niespełna 200 km drogi, ale plan dnia dość napięty.
Gumowy Trójkąt
Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów czas na zwyczajową przerwę techniczną. Zatrzymujemy się w dość niezwykłym miejscu. Gumowy Trójkąt tylko nazwą nawiązuje od odwiedzanego przez nas w dniu wczorajszym Złotego Trójkąta. Zajazd nazywa się Cabbages & Condoms, czyli Kapusty i Prezerwatywy. Hm. Azja…
Cabbages & Condoms to sieć restauracji, która włączyła się do rządowego programu walki z AIDS i świadomego życia seksualnego Tajów. Propagują prezerwatywy i robią to z tzw. jajem.
W zajeździe można skosztować tajskich ziółek na lepszą przemianę materii oraz problemy z krążeniem i ciśnieniem. Zakupiłem jedną paczkę. Parzę zgodnie z załączoną instrukcją, ale jedyne, co mi się polepszyło, to częstotliwość (mam nadzieję, że nic nie jesz czytając te słowa) wiatrów. Mało to przyjemne i strasznie męczące. Osobiście nie polecam, ale być może to tylko reakcja mojego organizmu na próbę zmniejszenia jego objętości.
Wykorzystując czas, którzy inni poświęcają na uzupełnienie lub oddanie płynów, siadamy z niedowierzaniem przed telewizorem. Trwa właśnie relacja na żywo z odbywających się w Bangkoku uroczystości rocznicowych z okazji urodzin Króla. Wszędzie, gdzie nie zajrzy oko kamery widać niezliczoną liczbę Tajów. Bangkok zalała żółta rzeka ludzi. Chwała Bogu będziemy tam dopiero za 3 dni.
[nggallery id=51]
Wioska rękodzieła
Po kolejnej godzinie drogi dojeżdżamy do miejsca dość niezwykłego. Sankampaeng jest wioską, czy raczej na polskie realia małym miasteczkiem w prowincji Chiang Mai, słynącym z bardzo uzdolnionych mieszkańców. Rzeźbią, malują, robią własnoręcznie parasole, biżuterię, a nawet jedwab. Oczywiście specjalizując się w konkretnej dziedzinie.
Zawsze jak dojeżdżamy do miejsca, w którym coś ma się dziać według prastartych, przekazywany z ojca na syna wskazówek i technologii przed oczami staje mi Turcja i kamieniołomy, w których miały być tworzone rękodzieła z alabastru. Podjechał autokar z którego wysypała się grupa białasów z Polski. Leniwie leżący w cieniu rzemieślnik nie spodziewał się chyba tej wizyty, bowiem zerwał się na równe nogi, chwycił w jedną dłoń przecinak, w drugą młotek i zaczął obrabiać ów alabaster. Niestety z marszu i bez przygotowania musiało się skończyć tak, jak się skończyło, czyli uderzeniem młotkiem w paznokieć. Do dziś mnie ciary przechodzą na wspomnienie tej sytuacji.
W Tajlandii jest zupełnie inaczej. Ci ludzie naprawdę robią to, co robią, a oglądający ich pracę turyści są jakby niezauważeni. Do tego stopnia, że gdy przychodzi pora obiadowa odkładają swe narzędzia i chwytają łyżki, bez zwracania uwagi na kręcących się po okolicy obcych.
Zwiedzanie zaczynamy od fabryki parasoli. Niezwykłych parasoli, których trzonek wyrzeźbiony jest z drzewa sandałowego, a cały mechanizm składania i rozkładania, oraz wierzchnia część chroniąca przed deszczem z… bambusa.
Wszystko robione jest ręcznie z należytą – jak na Azję przystało – starannością. Stworzono nawet swego rodzaju linię produkcyjną. Na początku pan rzeźbi w drzewie sandałowym rączki. Dalej kilka Tajek składa z bambusowych patyczków tzw. druty. Kilka metrów dalej mamy panie, które czerpią warstwę wierzchnią. A na końcu wszystko składane jest w jedną całość i starannie ozdabiane ręcznie malowanymi motywami.
Podobno nie straszna im żadna ulewa, ale jakoś tak miałbym opory wyjść na deszcz z papierowym parasolem. Od słońca z pewnością chronią dobrze. A już jako ozdoba, albo prezent sprawdzą się wyśmienicie. Ceny w zależności od rozmiaru i zdobienia od 200 THB do nawet 4.000 THB.
[nggallery id=52]
Kilka metrów dalej, w osobnej alejce swe stoiska mają prawdziwi artyści. Malują wszystko i na wszystkim. Gdy jeszcze w autokarze Marta mówiła o możliwości przyozdobienia swojego telefonu, czy etui na aparat nie bardzo potrafiłem sobie wyobrazić jak i po co? Ale to, co zobaczyłem zaparło mi dech w piersiach.
Wystarczy wskazać wybrany spośród setek dostępnych wzorów. Są przeróżne: od małych waszek, czy smoków, przez głowy i figury Buddy, tygrysy, na wielkich słoniach kończąc. Mogą być kolorowe, lub jednobarwne. Ich namalowanie trwa dosłownie kilka minut. Są bardzo trwałe. Nie schodzą z ubrań nawet po kilkukrotnym praniu. Koszt: od 100 THB do 400 THB za jeden wzór. Widoczne na zdjęciach smok na etui i Budda na lusterku Agnieszki kosztowały odpowiednio 100 THB i 150 THB. Słonie na mojej koszulce to wydatek rzędu 200 THB.
Przyznam szczerze, że do tematu zdobienia czegokolwiek podchodziłem bardzo sceptycznie. Jednak po bliższym przyjrzeniu się technice i umiejętnościom tych artystów uległem. I nie żałuję. No może tylko tego, że nie ozdobiliśmy kupionych jeszcze na Pływającym Targu kapeluszy. Byłaby piękniejsza pamiątka.
[nggallery id=53]
Po obiedzie zawitaliśmy do (podobno) największego sklepu jubilerskiego na świecie. Fakt. Budynek ma dosyć sporą powierzchnię. Oprócz strefy stricte handlowej jest sala kinowa, w której wprowadza się klientów w doskonały nastrój w sam raz na zakupy. Jest też pracownia, w której na oczach klientów obrabiane są kamienie szlachetne oraz srebro i złoto.
Na szczęście Agnieszka nie miała tego dnia ochoty na błyskotki. Wpadła jej za to w oko torebka ze skóry płaszczki, której i tak bez specjalnych pozwoleń nie moglibyśmy wwieźć do Polski. Zarówno ja, jak i mój portfel odetchnęliśmy z ulgą. Wiem, że inni nie mieli tyle szczęścia. Łączę się z Wami w bólu panowie…
[nggallery id=54]
Ostatnim odwiedzonym przez nas w Sankampaeng miejscem był producent jedwabiu. Na dzień dobry każdy dostał jedwabną kokardę. Sympatyczny souvenir. W środku odebraliśmy prawdziwą lekcję biologii, bowiem na własne oczy zobaczyliśmy, jak z wydzieliny gruczołów przędnych dojrzałych gąsienic jedwabnika powstają nici.
Pozyskane włókna zanurza się w gorącej wodzie, dzięki czemu łatwiej znaleźć jeden z końców jedwabnej nici, a następnie zawija na szpulę. Z jednego kokonu otrzymuje się nawet półtora kilometra włókna.
Na samym końcu włókno poddaje się procesowi przędzenia w celu uzyskania przędzy, będącej surowcem do produkcji tkanin.
Tkany tu jedwab barwiony jest tylko naturalnymi barwnikami, dzięki czemu sprzedawane w firmowym sklepiku tkaniny są naprawdę piękne. Krawaty, apaszki, a nawet garnitury – wszystko w modnych wzorach i kolorach. Ceny raczej z górnej półki, ale i jakość dostępnego towaru jest ponadprzeciętna.
[nggallery id=55]
Lanna Palace Hotel
Do hotelu, w którym spać będziemy dwie kolejne noce dotarliśmy zanim zaczęło się ściemniać. W planach mamy dziś jeszcze masaż tajski i spacer po nocnym bazarze. Teraz chwila relaksu i czas na odprężający prysznic.
Sam pokój trzyma poziom solidnych trzech gwiazdek. Jest dość przestronny. Potęguje to fakt zlokalizowania go w samym narożniku, dzięki czemu mamy okna na dwie strony. Na wyposażeniu oczywiście lodówka, tv, łazienka z wanną i suszarką oraz ładna toaletka. Wi-Fi tylko w lobby, ale przy oknie jest zasięg jakiejś otwartej sieci któregoś z okolicznych lokali.
Warto zauważyć, że jest to jeden z nielicznych pokoi, w którym dostajemy duże, małżeńskie łoże. Ponieważ mamy z Agnieszką różne nazwiska, zazwyczaj dostawaliśmy pokój z dwoma łóżkami. Zweryfikowane na przykładzie trzech par. Zawsze tam, gdzie dostawaliśmy dwa łóżka, małżeństwa meldowane pod tym samym nazwiskiem miały jedno, duże. Ot, taka ciekawostka.
W hotelu znajduje się odkryty basen. Niestety nie miałem czasu go przetestować.
Zanim jednak wskoczyłem pod prysznic postanowiliśmy z Mariuszem zrobić zapasy na wieczorny relaks. Udajemy się do okolicznego 7Eleven, a tam niemiła niespodzianka. Okazuje się bowiem, że w Tajlandii alkohol można kupować jedynie w godzinach 11.00-14.00 oraz 17.00-24.00. Ponieważ do 17.00 brakuje kilkadziesiąt minut wracamy do hotelu z pustymi rękami.
Wcześniej musieliśmy mieć więcej szczęścia, bo ta częściowa prohibicja mocno nas zdziwiła. Szybka wymiana zdań z Pui i już wiemy, że ten zakaz ma zmniejszyć dostępność alkoholu w godzinach, w których idą i wracają ze szkół dzieciaki. Alkoholu, o czym już wspominałem, nie można też kupić na stacjach benzynowych i to przez całą dobę. Zakaz łamany jest za to notorycznie przez małych sklepikarzy, którzy w ten sposób próbują walczyć o klienta z wielkimi sieciami handlowymi. Całą dobę można też się zaopatrzyć w barach i restauracjach, ale wiadomo, że za zupełnie inną cenę. Osobną kategorię stanowią kurorty turystyczne. Tu wolno (prawie) wszystko.
[nggallery id=56]
Masaż tajski
Dzisiejszy fakultet pierwotnie miał odbyć się dnia następnego, ale na szczęście został przeniesiony na dziś. Zapisali się chyba wszyscy. I z pewnością nikt nie żałował swojej decyzji. Za 500 THB [ceny kompleksowego masażu na ulicy są bardzo zbliżone; masaż samych nóg to wydatek rzędu 200 THB] otrzymujemy dwie godziny solidnego masażu. Super relaks. Ponieważ nigdy nie byłem masowany w stylu tajskim czułem pewne obawy. Miało boleć, ale nic z tych rzeczy…
Na masaż jesteśmy zawożeni spod hotelu do salonu masażu specjalnymi busami. Na miejscu dzielimy się na ośmioosobowe grupy. Traf chciał, że do jednego pokoju trafiamy w naszym sześcioosobowym składzie. Zanim jednak weszliśmy do środka, masażystki obmywają nam wszystkim stopy, a następnie przebieramy się w lniane piżamki.
Po zajęciu swoich materacy rozpoczyna się dwugodzinny relaks. Najpierw stopy i nogi. Później ręce, plecy i głowa. Gdyby nie fakt, że leżąca obok mnie Karolina nie przestawała się śmiać, chyba bym zasnął, tak mi było dobrze. Sam masaż polega na uciskaniu odpowiednich miejsc na naszym ciele. Czasami rzeczywiście boli, ale ulga jest tak duża, że z chęcią zostałbym na kolejne dwie godziny. Co może być dla niektórych ważne, masaż odbywa się na sucho, a więc nie będziecie ulepieni żadnymi olejkami.
Po zabiegu mamy chwilę na odtajanie popijając gorącą herbatkę. Czuję się, jak nowo narodzony.
[nggallery id=57]
Nocny bazar
Część grupy po masażu wraca prosto do hotelu. Gdyby nie wrodzona ciekawość, sam chętnie wskoczyłbym pod pierzynę i kontynuował stan powolnego odpływania. Wybieramy jednak wizytę na nocnym bazarze. Chcemy zrobić wstępny rekonesans przed jutrzejszymi zakupami.
Bazar, jak to bazar. Gwarno, ciasno, kolorowo i pachnąco. Jest wszystko. Przeważają oczywiście produkty made in China. Ale trafiają się perełki okolicznego rękodzieła.
Po około godzinnym spacerze postanawiamy się rozdzielić. Część z nas tęskni już za domowym żarciem, dlatego wybiera na kolację McD… 😉 My twardo chcemy raczyć się lokalną kuchnią. Odbijamy więc w lewo, gdzie trafiamy na plac pełen knajpek. Ponieważ nie mogliśmy się zdecydować, na naszym stole ląduje makaron pad thai, sałatka, szaszłyki oraz smażony mus z krewetek, a do tego napoje, w tym oczywiście wino. Najadamy się pod sam korek. Ledwo podnieśliśmy się z krzeseł i dotoczyliśmy do hotelu. Rachunek za ten suto zastawiony stół wyniósł nieco ponad 500 THB. W drodze powrotnej, zupełnie jakbyśmy się umówili na konkretną godzinę znów się spotykamy w pełnym składzie. To znak, że należy zrobić drugie podejście do 7Eleven…
[nggallery id=58]
Dzisiejsza trasa
A – Golden Pine Resort; B – Wat Rong Khun – Biała Świątynia; C – Wioska rękodzieła; D – Lanna Palace Hotel