Dzień 4: Pieczone szczury, ruiny Ayutthayi i latające warzywa

Pobudka o 6.15. Niedobrze. Od 15 minut powinniśmy być już na nogach. W pierwszej chwili, gdy zadzwonił hotelowy telefon nie wiedziałem co się dzieje i gdzie jestem. Wiadomo: wczorajsza, nieco przeciągnięta degustacja, nieznany rozkład pokoju + wyrwanie ze snu w środku nocy robią swoje. Szybko się jednak ogarniamy. Musimy, bo recepcja spóźniła się z pobudką, a nasze (jak się okazuje niewystarczająco irytujące) budziki zawiodły. Poranna toaleta, dopakowanie walizek, śniadanie na tarasie i jesteśmy gotowi do dalszej drogi. A dziś do pokonania ponad 400 km. Przed nami pół dnia w autokarze…

Przed wyjazdem udaje nam się jeszcze odwiedzić przyhotelowy ogród. Jak zakwitną orchidee musi tam być pięknie. Dziś było tylko ładnie. Ale parno. Gęsta roślinność i ptactwo w klatkach zagęszczają nieco atmosferę. Szybka ewakuacja, bo duchoty nie lubię.

Moją uwagę przyciągają natomiast zaparkowane przed hotelem w długim rządku, kolorowe autokary, którymi podróżują azjatyccy turyści. Kiedyś już o tym wspominałem, ale czas najwyższy napisać to drukowanymi literami. Azjaci nie znają słowa kicz. Im więcej kolorów, tym lepiej. Autokary są wymalowane w przeróżne wzory. Pstrokata i włochata tapicerka. Przyciemniane szyby. LEDowe podświetlenie wnętrza. Stroboskopy. Podczas jazdy muza gra tam tak głośno, że słychać ją nawet w naszym, jadącym na sąsiednim pasie autokarze. A jak doskonale wiecie, okna w autokarach, podobnie jak w samolotach nie mają opcji nawet minimalnego uchylenia. Współczuję kierowcy. Ja bym tam nie wytrzymał dłużej, niż 5 minut…

Na szczęście nasz poczciwy, żółty Aston Martin miał na wyposażeniu jedynie 32″ telewizor marki Samsung, mrożącą wnętrze klimatyzację oraz różnie działający zestaw nagłośnienia.

[nggallery id=24]

Kulinarna niespodzianka

Ruszamy na północ, ale podróż nie trwa długo. Po niecałej godzinie pada hasło od przewodników, że kilku pasażerów poskarżyło się na spóźnioną pobudkę i wynikające z niej niedokończone śniadanie, w związku z czym zatrzymamy się na małą przekąskę. Niezła ściema… Okazuje się bowiem, że przydrożny stragan, przy którym Mr. Bond zatrzymuje swój wehikuł oferuje… pieczone szczury! Do tego w menu znajduje się również jakaś tchórzofretka, tudzież kuna. Sfotografować można także żywe żółwie, kota, psa oraz cobrę, która jako jedyna nie była na wolności, a w worku. Szczury nie budziły wielkiego obrzydzenia. Raczej zaciekawienie. Były dość okazałej wielkości, ale opieczone wyglądały nawet apetycznie. Niestety nikt, również Agnieszka, która jeszcze w Polsce zarzekała się, że szczura skosztuje na bank, nie skusił się na zakup. Ja od samego początku, jak tylko Tajlandia pojawiła się w naszych planach, nie miałem ochoty na degustację. Nawet nie zapytałem, po ile sztuka. Później oczywiście żałowałem, bo przecież raz się żyje. Niestety nigdzie więcej takich rarytasów nam nie proponowano. Szkoda. Czuję, że w końcu bym się skusił…

Szczury sprzedawane są na zimno, tzn. nie są gotowe do spożycia od razu po zakupie. Podobno ktoś, kiedyś się skusił na jednego. Do spożycia przygotowano im go dopiero na hotelowej kolacji. Pozostali towarzysze podróży poprosili jedynie, by konsumpcja nastąpiła przy innym stoliku. Chyba mnie to nie dziwi.

Podczas naszego postoju Pui dokonuje rytuału wykupienia cobry (w rzeczywistości jest to zapłata dla sprzedawcy za przygotowanie atrakcji dla turystów), która zostaje wypuszczona z worka bezpośrednio na pole ryżowe. W ten sposób ofiarowaliśmy jej wolność, przez co polepszyła się nasza karma. Nie wiadomo tylko jak długo potrwa ta wolność, bowiem wkrótce zawita tu zapewne kolejny autokar żądnych wrażeń turystów… No ale może tym razem będzie miała więcej szczęścia i uda jej się uciec…

[nggallery id=25]

Ruiny Królestwa Ayutthaya

Do Ayutthaya, dawnej stolicy Tajlandii docieramy parę minut po 10.00. Jest niemiłosiernie gorąco. To chyba najcieplejszy dzień całej części objazdowej. Warunki więc nie sprzyjają, a jest na czym oko zawiesić. Co prawda ze wspaniałego Królestwa Ayutthaya pozostało niewiele, ale już na pierwszy rzut oka da się tu rozpoznać romantyczne, zniszczone miasto świadczące o potędze i chwale imperium dominującego w Azji Południowo-Wschodniej przez blisko 400 lat. Podczas krwawego najazdu Birmańczyków niemal całe miasto zniszczył pożar. Prawie całe, bowiem wszystkie obiekty sakralne już wówczas wznoszone były z cegieł. Między innymi dzięki temu ruiny Ayutthayi, w przeciwieństwie do tych w Grecji, sięgają nieco wyżej niż do kostek, czy nawet kolan.

Wyjątkiem są fundamenty będące pozostałości po Pałacu Królewskim. W żadnym innym miejscu zniszczenie Ayutthayi nie jest tak widoczne, jak na terenie dawnego Pałacu. Pozostały po nim jedynie fragmenty fundamentów połączone kilkoma niezbyt szerokimi ścieżkami oraz Stupy, Chedi i Prangi. Drewno, z którego wzniesiono Pałac poddało się płomieniom. A my poddajemy się wyobraźni. Ależ tu musiało być pięknie…

[nggallery id=26]

W Ayutthayi żyło niegdyś milion osób, a w mieście wzniesiono 1.700 świątyń i 4.000 posągów Buddy. Większość z nich nie przetrwało próby czasu i bezwzględności Birmańczyków. Dziś pozostało jedynie około 50 świątyń. Niektóre w bardzo kiepskim stanie.

My odwiedzamy jedną z tych lepiej zachowanych – Wat Phra Si Sanphet. Niegdyś była sercem najważniejszego zespołu świątynnego w Ayutthayi, prywatną kaplicą i obrzędowym dziedzińcem władców. Aby się do niej dostać, trzeba przejść przez targ, na którym sprzedawane są m.in. suszone ryby, czy kandyzowane owoce. Jest godzina 11.00. Na niebie nie ma ani jednej chmurki. Termometr wskazuje 35°C w cieniu. Unoszący się w powietrzu zapach, a w zasadzie odór praktycznie uniemożliwia swobodne oddychanie. Pot leje się ciurkiem po plecach… Tymczasem dostajemy informację, że w Polsce właśnie spadł pierwszy śnieg… Nie ma sprawiedliwości na tym świecie…

Dziś niedziela. Co prawda w buddyzmie nie jest dniem świętym, ale ponieważ zwyczajowo jest wolna od pracy, własnie w niedzielę w świątyniach można spotkać najwięcej modlących się Tajów. Na terenie Wat Phra Si Sanphet znajduje się też współczesny obiekt sakralny. A wewnątrz niego gigantyczny, liczący ponad 10 metrów wysokości posąg Buddy. To już zaczyna być nudne…

Zamiast więc skupić się na podziwianiu setnego posągu różniącego się od poprzedników jedynie szczególikami, skupiamy się na obserwowaniu pogrążonych w modlitwie buddystów. Ciekawy, żeby nie powiedzieć, że wręcz wzruszający widok. A wśród modlitw słychać pobrzękiwanie patyczków w trzymanych w dłoniach kubeczkach. Tak, wróżby w buddyzmie grzechem nie są. Za kilka Bathów pobiera się kubeczek pełen długich, smukłych patyczków. Trzymając go na wysokości czoła między złożonym do modlitwy dłońmi, potrząsa się delikatnie, lecz rytmicznie kubeczkiem, aż wypadnie z niego jeden patyk. Jak wypadnie więcej, proces należy powtórzyć. Każdy z patyczków ma swój unikatowy symbol. Z wyrzuconym przez los patykiem należy udać się po swoją wróżbę. Każda przypisana jest innemu symbolowi, a więc innemu patyczkowi. Jeśli wróżba jest dobra, Tajowie zabierają ją ze sobą do domu. Jeśli nie, zostawiają w świątyni, odcinając się od niej.

[nggallery id=27]

Budda w drzewie

Ostatnim, turystycznym punktem naszej wizyty w Ayutthayi jest Wat Mahathat, czyli Świątynia Wielkich Relikwii, na którą z niecierpliwością czekała Agnieszka. Znajduje się tu ta okryta sławą, zatopiona w pniu drzewa głowa Buddy. Robi olbrzymie wrażenie. Tym bardziej, że duży w tym wkład Matki Natury. Oczywiście nic się na tym świecie nie dzieje bez większego, bądź mniejszego udziału człowieka. Bo niby skąd ta głowa Buddy znalazła się pod tymże drzewem, zanim została opleciona pniem? Pomogli niezawodni Birmańczycy, którzy zrównali świątynię z ziemią. A wraz z nią niejeden posąg Buddy.

Znaczna część Wat Mahathat wciąż leży w gruzach. Mimo wszystko widać, jak rozległy, wręcz imponujący to teren, z pewnością będący niegdyś jednym z głównych zespołów świątynnych Królestwa.

[nggallery id=28]

Po obiedzie żegnamy się z Królestwem Ayutthaya i zmierzamy na północ. Dzisiejszy nocleg zaplanowany jest w Phitsanulok. To kolejne 4 godziny drogi. Dziś i jutro (nie licząc nocnego powrotu pociągiem do Bangkoku) czekają nas najdłuższe przejazdy. Zanim jednak zdążyliśmy opuścić  miasto, niespodziewanie spotykamy na naszej drodze kilka spacerujących po ulicy… słoni. Wow! Już nie mogę doczekać się wizyty w Chiang Mai i przejażdżki na tym wielkoludzie!

[nggallery id=29]

Phitsanulok

Wszyscy, jak jeden mąż, wykorzystują podróż na odespanie wczesnej pobudki, tudzież późnego położenia się do snu. Ja również. Budzi mnie spadająca z górnej półki, kupiona w Ayutthayi rozkładana misa w kształcie słonia. Nie wiem jeszcze do czego ją wykorzystam. Kupiłem, bo była to miłość od pierwszego obejrzenia. Czuję, że zaczynam przesiąkać azjatycką miłością do wszelakiego kiczu. Nie dobrze. A poza tym lubię się targować z Tajami. To taki pozytywny naród.

Po 2 godzinach jazdy przerwa na uzupełnienie nikotyny w płucach. Na postoju robimy drobne zakupy. Za dwie paczki chusteczek (karton i odświeżające), dwie kawy Nescafé Latte w puszcze, półlitrową wodę, gumy do żucia oraz Red Bulla zapłaciłem… 130 THB. Mamusiu, jestem w raju! Jeszcze rzut oka na ceny papierosów: paczka Marlboro 90 THB, L&M 60 THB, a lokalne wynalazki nawet w okolicach 50 THB. Piwo? Chang 0,66 l. kosztuje 40 THB. Co za kraj. Jedno piwo, to równowartość czterech buteleczek Red Bulla. Aha! Na stacjach benzynowych, nawet tam, gdzie jest sieciówka 7Eleven nie kupicie alkoholu. Widocznie potrafią się utrzymać ze sprzedaży paliwa i hot-dogów. 😉

Dalszą drogę oraz rozbudzenie pasażerów Marta wykorzystuje do przybliżenia nam niektórych aspektów życia w Tajlandii. Niestety w tzw. międzyczasie posłuszeństwa odmawia mikrofon. A więc koniec lekcji na dziś. Podirytowany Pui, gmyrając coś w kablach kwituje całą tę sytuację donośnym: „Chinese…” 

Dojeżdżamy do Phitsanulok. Niby jedno z najstarszych miast Tajlandii, a wygląda jak każda nowoczesna metropolia z wszystkimi jej wygodami. Niektórym oczy świecą się do dużych centr handlowych. Inni wypatrują z okien autokaru knajpki odpowiednie na zbliżającą się kolację. Niestety. Niewzruszony Mr. Bond wywozi nas wprost na obrzeża, gdzie znajduje się nasz hotel. Nocnej eksploracji dziś raczej nie będzie.

[nggallery id=30]

La Paloma Hotel

Dojeżdżamy do hotelu La Paloma. Jak zwykle wita nas delegacja z tacą pełną zimnych napoi. Mam dziwne wrażenie, że im dalej na północ, tym te trunki są coraz słodsze… Szybki check-in, prysznic, zmiana garderoby. Kilka chwil na odpoczynek, bo już za niecałe 2 godziny ruszamy na wycieczkę fakultatywną zwaną według mojej skromnej osoby błędnie „Latające warzywa” (800 THB za osobę).

Dwa słowa o hotelu. Jest basen. Nie wiem jaki, nie byłem. Pokoje schludne i ładne. W stylu kolonialnym. Łazienka wygląda niestety na średnio czystą. Oczywiście jak zwykle ręczniki, tv, lodówka. Internet w pokoju. Lokalne 3 gwiazdki.

[nggallery id=31]

Latające warzywa, a w zasadzie wycieczka rikszami z atrakcjami

Wycieczka fakultatywna „Latające warzywa” budzi największe emocje podczas całego objazdu. Nie dlatego, że jej program jest jakoś szczególnie zachwycający. Wręcz przeciwnie. W Internecie zbiera mieszane opinie z zauważalną przewagą tych złych. Mimo wszystko postanowiliśmy ją wykupić. Dlaczego? Bo decydując się na spisanie wspomnień z „Baśniowej Tajlandii” chciałem dać swoim Czytelnikom pełen obraz  tego, co ich czeka, albo co może przesądzić o tym, czy warto się do Tajlandii wybrać. Ale przede wszystkim ze względu na możliwość przejażdżki najprawdziwszą rikszą. I powiem Wam, że absolutnie nie żałuję tych pieniędzy!

Mimo, iż mieliśmy wystartować punktualnie o 19.00, riksiarze czekali na nas już od 17.00, gdy podjeżdżaliśmy pod hotel. Z opowieści Marty wynika, że ludzie ci nie należą do zbytnio zamożnych. Zdecydowana większość z nich nie jest nawet właścicielem rikszy, którą powodzi, a jedynie ją wynajmuje, albo nawet zatrudnia się u właściciela za grosze. Tę biedę widać na ich zapadniętych polikach. Taka grupa, jak nasza, jest więc sporym zastrzykiem gotówki. Nic dziwnego, że mimo umówionej godziny startu są gotowi do drogi o wiele wcześniej.

Po wyjściu z hotelu Pui wyszukuje z naszej grupy Agnieszkę. Łapie ją za rękę i prowadzi do najbardziej wypasionego okazu w stadzie (wspominałem coś o kiczu?). Riksza, którą pojedzie ma wszystko. Łącznie z carbikeaudio, z którego podczas jazdy, z głośnością tyle, co fabryka dała, leci Elvis, Beatlesi, czy MJ… Są flagi, portret Króla i Królowej, cały zestaw trąbek i lusterek, różnokolorowe podświetlenie, a z przodu wiatrak wielkości chłodnicy Żuka. Skoro śmiem nazywać naszego Golden Dragona Aston Martinem, riksza ta bezapelacyjnie zasługuje na miano Batmobilu! A szofer? Na oko grubo po 80-tce. Kaszle, jak stary gruźlik, ale odpala papierosa od papierosa. Poczciwy staruszek. Pui puszcza oko i mówi, że to nagroda za pierwsze miejsce na liście turystów. A więc, mimo, że Agnieszka wygląda na przerażoną, warto korzystać z first minute! 😉

Ja trafiam na babkę, której krzepy pozazdrościłby niejeden pan…  No cóż, musi mieć babinka siłę, żeby przewieźć te 95 kg żywej wagi. Później okazuje się, że jest kierowniczką całej grupy. Nie oszczędza gardła i jak trzeba, potrafi zmotywować swoich kompanów do żwawszego pedałowania.

Ruszamy gęsiego. Pomału zapada zmrok, a nikt (oprócz Pana Melomana) nie ma oświetlenia. Moje obawy o bezpieczeństwo są jednak mocno przesadzone. Zdaje się, że riksze mają tu pierwszeństwo przed wszystkimi.

Rundka po okolicy. Przechodnie machają do nas, jakbyśmy byli co najmniej amerykańską paradą w Dniu Św. Patryka. Dojeżdżamy do bazaru, gdzie czeka nas pierwszy postój, a na nim niespodzianka, którą okazała się być degustacja prażonych robaków i lokalnego alkoholu. Skusiłem się na jakąś larwę, coś karaluchowatego i żabę. Smakują jak mocno przesolone, suszone krewetki. Tak też pachną. Nie ma obowiązku jedzenia. W sumie bez rewelacji, ale naprawdę warto spróbować. Na lepsze trawienie dostajemy po kieliszku jakiegoś lokalnego bimbereczku. Ja wypijam również drugi, bo jak nauczał mnie dziadek, trzeba przyjąć też dawkę na drugą nogę, by nie kuleć po spożyciu.

Krótki spacer między straganami pełnymi owoców i warzyw i wracamy do riksz. Nie trzeba szukać swojego wehikułu, bowiem szofer sam wyłapuje nas z tłumu. Nadszedł czas na gwóźdź programu, czyli to cieszące się złą sławą show o rzucanych warzywach. Wygląda to mniej więcej tak: przygotowujący posiłek kucharze rzucają prosto z woka potrawę (jakaś wegetariańska mieszanka glonów), którą wybrany z grupy ochotnik, stojący na oddalonym od kuchni o 10 metrów podeście musi złapać na patelnię. I tak 4 razy. To, co zostanie złapane, ląduje na wspólnym stole z możliwością skosztowania. Wszystko oprawione muzyką na żywo i pojawiającymi się co chwilę błyskami ognia. Ochotnicy, a wśród nich m.in. Pui, przebrani w fartuchy i peruki wykonali 100% normy. Trochę śmiechu, trochę pozytywnej energii. Naprawdę nie ma się do czego przyczepić.

Ostatni, chyba najsłabszy punkt programu, to kolacja nad rzeką. Niby żarcie spoko, ale specjalnie mnie ten finisz nie zachwycił. Dość drętwa atmosfera, kiepskie widoki, niemrawa obsługa. Po wszystkim zostajemy odwiezieni pod sam hotel, gdzie żegnamy się z naszymi szoferami. Naprawdę pozytywnie spędzony wieczór. Nie wiem, skąd takie kiepskie opinie? Być może błędem jest mówienie o tym „Latające warzywa”, bo zupełnie co innego jest tu bardziej wartościowe…

Mam tylko jeden niesmak. Zostajemy wręcz (emocjonalnie) przymuszeni przez przewodników do wręczenia riksiarzowi napiwku po przejechanej trasie z zasugerowaną z góry kwotą 100 THB. Opowiadanie o tym, że ludzie Ci czekają cały tydzień na ten napiwek jest trochę niestosowne w sytuacji, gdy z góry płaci się przewodnikowi 95 EUR m.in. na napiwki właśnie [Aktualizacja: słusznie zostałem napomniany, że składka ta nie uwzględnia napiwków dla riksiarzy, bowiem jest to wycieczka ponadprogramowa, a więc nie ma podstaw, by wszyscy oddawali część swojej składki na napiwki dla nich, skoro nie wszyscy z tej usługi korzystać będą], a sama wycieczka kosztuje 800 THB, więc też nie mało (nie wiem, jaka część z tego jest za riksze i jaka część tej części dla samych riksiarzy). Nie chcę być źle zrozumiany, ale według mnie ewentualny napiwek oraz jego wysokość powinny być moją indywidualną decyzją. Staram się zostawiać je wszędzie tam, gdzie jestem zadowolony z wykonanej usługi. Dziś byłem zadowolony bardzo. Ale sentymentalne teksty i wjeżdżanie na ambicję w stylu: „Oni uwielbiają wozić Polaków, bo zostawiają im największe napiwki.” działają na mnie, jak płachta na byka. Nie tędy droga.

Wracając do rzeczy przyjemnych: naprawdę rekomenduję Wam tę przejażdżkę. Bardzo miło spędzony wieczór. Zupełnie coś niespotykanego w innych rejonach kraju.

A co z tymi, którzy się nie zdecydują? Jak wspomniałem hotel jest na uboczu. Karolina, Sonia, Mariusz i Rafał wybrali się na miasto i dotarli do jakiejś lokalnej knajpki, w której próżno było szukać menu obrazkowego, czy nawet w języku angielskim. Zjedli więc coś na chybił-trafił, wypili piwko i też byli zadowoleni z udanie spędzonego wieczoru. No i jest przecież jeszcze hotel, a w nim basen i Internet. Pomysłów na relaks po wyczerpującym podróżą i słońcem dniu bez liku. Każdy znajdzie coś dla siebie.

[nggallery id=32]

Dzisiejsza trasa

A – Kanchanaburi; B – Ayutthaya; C – Phitsanulok

Leave a Comment

Start typing and press Enter to search